Najlepsze Blogi

środa, 28 grudnia 2011

Dalajlama

Jego infantylizm nazywa się naturalnością. Jego braki w elementarnej wiedzy – ciekawością świata. Wiara w zabobony – mądrością dostępną tylko wtajemniczonym. A brak skuteczności w polityce – cierpliwym dążeniem do celu. Oto, co z Dalajlamy zrobiła newage’owa propaganda.

Przywódców Tybetu nikt nie wybiera. Oni się odradzają. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie ich szukać. Gdy w 1933 roku umarł XIII dalajlama Thubten Gjaco, buddyjskim mnichom nie pozostało nic innego, jak tylko czekać na znaki. Nie było niepokoju w tym czekaniu. Reinkarnacja rządzi się nieubłaganymi regułami, wiadomo więc było, że pierwsze wskazówki pojawią się najdalej za pięć lat. I tak też się stało. Pewnego dnia roku 1937 głowa zabalsamowanego Thubtena Gjaco z niewyjaśnionych przyczyn zmieniła położenie. XIII dalajlama już nie patrzył na południowy wschód, lecz na północ. „Tam będziemy szukać” – postanowili mnisi. Wyprawą znawców pokierował mnich Kewcang Rinpocze. Nad świętym jeziorem Lhamo Laco doznał wizji, która wszystko mu wyjaśniła. Ujrzał dom kryty gontem, a wewnętrzny głos powiedział mu, że ma się udać do wioski Takcer. Na północ, czyli tam gdzie patrzył XIII dalajlama. Gdy dotarli na miejsce i gdy mnisi potwierdzili Kewcangowi Rinpocze, że to właśnie ten dom ukazał mu się podczas medytacji nad jeziorem, stało się jasne, że znaleźli Dalajlamę.

Okazał się nim dwuletni rezolutny chłopczyk. Nie mogło być mowy o pomyłce. Dziecko wdrapało się Kewcangowi Rinpocze na kolana i zażądało zwrotu różańca, który wisiał na szyi mnicha, a wcześniej należał do Thubtena Gjaco. Nie dość, że rozpoznało duchownego, to jeszcze rozmawiało z nim pięknym akcentem z Lhasy, zupełnie nieznanym w Takcer. I miało na ciele wszystkie znamiona, które według przepowiedni powinno było mieć.

Zabobony i wojna

To było w 1937 roku. W całym Tybecie jeździły wówczas trzy automobile i mieszkało pięciu, może sześciu cudzoziemców. W kraju panowała prymitywna teokracja połączona z feudalizmem i niewolnictwem. Cała edukacja skupiała się w klasztorach czterech rywalizujących ze sobą szkół buddyjskich i ograniczała się tylko do religii i sztuki medytacji. W klasztorze Drepung karę za grzechy z poprzednich wcieleń odpracowywało 25 tysięcy niewolników. Państwo na dachu świata, najwyżej położony obszar zamieszkany na stałe przez człowieka, nie miało nic wspólnego z Szangri-La – mityczną krainą szczęśliwości z powieści Jamesa Hiltona.

Po spotkaniu z Kewcangiem Rinpocze Dalajlama został przeniesiony do Lhasy, gdzie przez 19 lat pobierał nauki u dwóch nauczycieli i w trzech klasztornych uniwersytetach. Gdyby nie przypadkowa znajomość z austriackim podróżnikiem Heinrichem Harrerem, który uciekł do Tybetu z niewoli w Indiach, jego wiedza obejmowałaby tylko zasady buddyzmu. Gdy w 1950 roku do Tybetu wkroczyli Chińczycy, powierzono mu pełną władzę w kraju. Jednak ocalenie Tybetu przed komunistycznymi najeźdźcami było niewykonalne. Nie było w tym winy Dalajlamy, raczej jego poprzednich wcieleń. Tybetańczycy, którzy przez całe pokolenia inwestowali tylko w duchowość, nie mieli praktycznie żadnej armii, jeśli nie liczyć ośmiotysięcznego oddziału uzbrojonego w XIX-wieczne armaty i karabiny skałkowe. Nic dziwnego, że gdy w 1959 roku w okupowanym kraju wybuchło powstanie, nie miało ono szans powodzenia. Dalajlama wraz z 80 tysiącami rodaków musiał się udać na wygnanie do Indii. Kilka lat później z prostego, nieobytego mnicha światowa opinia publiczna oburzona tupetem chińskiego reżimu zrobiła jednego ze światowych przywódców- religijnych, duchowych i politycznych. I on, niestety, tę rolę na siebie wziął.

Prawa ręka, lewa ręka

Prawą ręką Dalajlamy jest rząd w Dharamsali, lewą – Neczung. Rząd to ministrowie i doradcy, którzy zanim podejmą decyzję, rzucają kulkami z chlebowego ciasta. Chronią się przed trądem, wyobrażając sobie, że bogini zjada ich martwe ciała, a potem odcina głowę i wrzuca ją do pojemnika z kośćmi, a tak spreparowaną strawę zjada inna nadprzyrodzona istota. Neczung zaś to szamański obrzęd. Mnich zakuty w 50-kilogramowy strój kapiący od złota wpada w trans i kontaktuje się ze swoją duszą, żeby odebrać sygnały od bóstw.

Wyposażony w takie ręce XIV dalajlama od prawie pół wieku zmaga się z problemem, z którym żaden polityk nie chciałby się zmagać: jak nakłonić władze Chin do ustępstw na rzecz czteromilionowej społeczności Tybetu?
Niewykonalność tej misji stała się jednak dla duchowego przywódcy tej społeczności błogosławieństwem. Serię politycznych klęsk Dalajlamy (klęsk, bo Pekin ciemięży dziś Tybet o wiele bardziej niż w 1959 roku) świat tłumaczy sobie nieprzejednaną postawą ChRL. Za dużo uproszczeń jest w tym tłumaczeniu. Dalajlama lubi metafory, więc będzie metafora. Nawet jeśli nie da się wylądować jumbo jetem z wyłączonymi silnikami, nie znaczy to, że w kokpicie na miejscu pilota można posadzić mnicha biegłego w sztuce medytacji.
Dalajlama to wie, dlatego powyższej metafory nie potraktuje jako uszczypliwości. Zgłosi jednak zastrzeżenie, że pilotowanie nie musi się wcale sprowadzać do ruszania sterami; to przecież także odczuwanie zachwytu przestworzami, wypełnianie karmy, medytacja o tym, czy da się lecieć tak, by zwiększyć ilość dobra na świecie.

Tak Dalajlama traktuje politykę. Jest ona dla niego przedłużeniem sypania mandali, spokojnym dreptaniem w miejscu, dochodzeniem do oczywistych wniosków – jak ten, że ludzie są różni – wreszcie sztuką czynienia rzeczy nieważnych. „Kiedyś przełączałem kanał, gdy widziałem zabijanie zwierząt – przyznał w jednym z wywiadów. – Już nie przełączam. Uznałem, że muszę oglądać, bo może dzięki temu zmienię świat na lepsze”. W 1965 roku uznał, że zmieni świat na lepsze, jeśli przejdzie na wegetarianizm. Po 20 miesiącach omal nie wykończyło go zapalenie wątroby. Usłyszał wtedy od lekarzy, że organizm człowieka z Himalajów nie może funkcjonować bez mięsa.
Pico Iyer, hinduski dziennikarz, który osobiście zna tybetańskiego przywódcę, wspomina, że podczas pobytu w Dharamsali tylko dwukrotnie był świadkiem dyskusji na temat słów Dalajlamy. Wrażenia całej reszty ze spotkań ze swoim guru dotyczyły tylko jego obecności, ciepła i dobra. – Oni w ogóle mnie nie słuchają – skarżył się kiedyś Dalajlama.

I całe szczęście. Dalajlama, choć przecież miłuje pokój, bronił kiedyś publicznie prawa Indii do testowania broni jądrowej. – Mocarstwa muszą przyjąć do wiadomości, że Indie to ważny gracz i nie wolno mieszać się w ich wewnętrzne sprawy – powiedział. Choć przecież brzydzi się przemocą, przyznał, że przez dwie dekady, począwszy od połowy lat 60., jego rząd dostawał od CIA prawie dwa miliony dolarów rocznie, a te pieniądze szły na tybetański ruch oporu, na budowę biur w Genewie i Nowym Jorku oraz na międzynarodowy lobbing na rzecz wolnego Tybetu. Wreszcie – choć przecież jest przywódcą Tybetańczyków – od lat skutecznie leczy ich z patriotyzmu.

Prawe oko, lewe oko

– Wszyscy jesteśmy częścią tego samego ciała – przekonywał Dalajlama podczas jednego ze spotkań z Tybetańczykami. – Nie można źle życzyć sąsiadowi, bo to jakby kciuk źle życzył palcowi wskazującemu. Nie można źle życzyć Chinom, bo Chiny to prawe oko, a Tybet lewe.
W ślad za tymi wywodami szły kolejne. W 1987 roku (czyli już po zakończeniu współpracy z CIA) zaczął głosić idee pacyfistycznego ruchu oporu wobec Chin. Jego głównym założeniem była rezygnacja z dążeń do niepodległości. Pięciopunktowa Realpolitik wywołała euforię w Pekinie: nawet Dalajlama nie uważa, że Tybet powinien być niezależny! Wtedy nasiliła się chińska ekspansja na dachu świata. Pewnie i tak by się kiedyś nasiliła, ale wielu Tybetańczyków poczuło, że ktoś ich opuścił. – Polityka drogi środka, którą uprawia rząd na uchodźstwie, to ściskanie ręki diabłu – skarżył się Iyerowi Lhasang Cering, właściciel księgarni w Dharamsali. – Nasi przywódcy zachowują się raczej jak organizacja dobroczynna niż jak rząd. Jeśli ktoś chce być wolny od świata, to wysoko w górach jest jeszcze dużo miejsca.

Chodziło mu o Dalajlamę.

– Problem Tybetu jest tak poważny, że choćby wszyscy ci przywódcy naprawdę chcieli go rozwiązać, nic nie mogą zrobić – tak Dalajlama tłumaczy swoją Realpolitik.
Znaczy: poddał się. Dla buddysty tybetańskiego rzeczywistość to nie tylko materia, ale i energia, prądy, piekło, duchy, bóstwa, a subtelne ciało (stan pośredni między śmiercią a ponownym przyjściem na świat) ma aż 77 tysięcy komnat. Świat nie kończy się na Tybecie. Jest mnóstwo miejsca na duchową emigrację.

Karma i kara

Ale nikt nie słucha Dalajlamy. Wspomniana na początku new-age’owa- propaganda, nie bacząc na to, co mówi jej guru, i tak zrobiła z niego demokratę, pacyfistę, wzór tolerancji i człowieka o niesłychanej skromności.
Demokratę? Dalajlama jest teokratą, kolejną manifestacją Awalokiteśwary, Pana, który Patrzy w Dół na Ziemię. Nie można go pozbawić władzy. Wprawdzie XIV dalajlama powiedział, że ustąpi, jeśli opowie się za tym dwie trzecie Tybetańczyków, ale i tak nie ma to nic wspólnego ze standardami demokracji.
Pacyfistę? Nie chodzi tylko o Indie i CIA. Dalajlama przyjął także milion dolarów od Shoko Asahary, który rozpuścił gaz bojowy w tokijskim metrze, zabijając 12 osób i raniąc pięć tysięcy.
Wzorzec tolerancji? Dalajlamie udało się skłócić najsilniejszą w Tybecie szkołę buddyjską Gelugpa. Zakazał praktyk wyznawcom Dordże Szugden, argumentując, że bóstwo to nie tylko odpowiada za sytuację w Tybecie, ale też szkodzi jemu samemu. Wyznawcy Szugden twierdzą, że w lutym tego roku stronnicy Dalajlamy wygnali z klasztorów szkoły Gelugpa 900 mnichów, skazując ich tym samym na tułaczkę i skrajną nędzę.
– Wasza Świątobliwość, czy to prawda, że los Tybetańczyków jest karą za ich karmę? – zapytał Dalajlamę Johann Hari, dziennikarz „The Independent”.
– O, tak. To kara za feudalizm – odpowiedział Dalajlama.
– A niepełnosprawne dzieci? One też są karane za grzechy ze swoich poprzednich wcieleń?
– O tak, oczywiście. Ale tylko buddyjskie.
Wygląda na to, iż Dalajlama w końcu zrozumiał, że nie jest politykiem. Coraz częściej obwieszcza, że rozważa przejście na emeryturę. Polityczną władzę przejmie parlament na uchodźstwie. On sam zadowoli się rolą przywódcy religijnego. Jeśli odejdzie, nie będzie miał jednak poczucia porażki. – Nie wiem, czy niczego nie udało mi się dokonać. Za wcześnie jeszcze, by to oceniać.  

==============================
Autor: Rafał Kostrzyński
Przekrój, 49/2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz